Lubię góry. Ciężar plecaka i równy rytm kroków. Krople deszczu na skórze i drzewa. Podróże, sushi i moją kuchnię. Kocham koty. Dobrą książkę, półsłodkie wino. Leniwe popołudnia. Moją pracę.

Chciałabym być jak Esme Weatherwax, bliżej mi jednak do Agness Nitt - ona miała swoją Perditę, a ja mam moją Usagi...
Komentarze - Blue

Blue

06 December 2005

Fatalny poniedziałek. Ukochany sweter rozpadł mi się w rękach po wyciągnięciu z pralki. Trzymałam go w górze i patrzyłam jak resztki włóczki kuleczkami spływają w dół. Niebieski śnieg. To Stany odpływają w coraz dalszą przeszłość... A potem napisałam 23 strony doktoratu. A w duszy mi wszystko płakało za tym ciuchem, za Finger Falls, za Niagarą i rozgwieżdżonym niebiem koło Syracuse. I za zapachem kawy o smaku Halloween. Zagnieżdżam się. Ja, wieczny włóczykij, zapuszczam korzenie. Gałęziami oplatam mury i chodniki, w głowie tworzę wystroje mojego domu. Naszego domu. I tylko ta druga Usagi, ta wiecznie rozdarta, w środku krzyczy z rozpaczy. I staję zszokowana jej myślami, że od tego momentu już w życiu nic. Że nic na mnie nie czeka, żadna ścieżka nie uwiedzie, żadne drzewo nie utuli, żadna przestrzeń nie rzuci wyzwania. Znów na granicy i może o ten jeden krok za daleko. Nie umiem. Nie potrafię tak po prostu odrzucić tego wszystkiego, zapomnieć, wpaść w kłębowisko ścieżek zwykłych ludzi. Sweter umierał włóczkowymi łzami, a wraz z nim umierała dal, każda chwila, którą przypominał. Wraz z nim konało tysiące moich marzeń, pragnień, złudzeń i nadziei. Wszystkie te krajobrazy, których nigdy nie zobaczę, wszystkie te miejsca, których nie dotknę, wszystkie zapachy, których nie poczuję. Dałam się spętać, ujarzmić własnym lękom, sprzedałam siebie za kogoś u swego boku. Stałam się przeciętna. Zwykła, szara, bezimienna Usagi.
Komentarze - Zima w nowym standardzie

Zima w nowym standardzie

09 December 2005

Ubrałam sobie choinkę. Wiem, że za wcześnie, ale świątecznie mi. Za oknem plucha, śniegu ni widu ni słychu, sklepy szaro-bure i nawet światełka na Alei Jedności Narodowej jakieś takie wyblakłe, a mnie świątecznie. Wszystko przez Active oraz stronę Agi, które śniegiem obsypane calusieńkie. Co z tego, że spędziłam nad jego uruchomieniem tydzień, nadal jak patrzę, to mi "Jingle bells" w duszy gra. Z doktoratu mam 33 strony luźnych informacji. Jak to jakoś połączę, powinno wyjść około 50. Jedna trzecia pracy za mną. Dobrze pisać na temat, który się zna i lubi. A tak poza tym to walczę z CSS2 i xhtml-em. Osobiście uważam, że nowe technologie i standardy są potrzebne, ale jak zwykle utrudniają życie. No bo niech teraz ktoś spróbuje Active'a przestawić na małe znaczniki HTML (pewnie i tak to któregoś dnia zrobię, choćby z czystej złośliwości i pedanterii), toż to syzyfowa praca. Nie mówiąc o tym, że będę musiała edytor TEXTAREA zmienić na jakiś równie dobry, ale za to dostosowany do tych standardów. Tak, strony powinno się brać na zlecenia jednorazowe. Raz wykonać i nigdy więcej na nie nie zaglądać. Mission impossible. A wogóle w niedzielę mamy z Mroziem koniec postu. Na plus należy policzyć, że już nie podjadamy i drugi tydzień żyjemy bez piwa, ginu, wina tudzież innych procentowych ulepszaczy życia. Nasze zakupy w hipermarketach ograniczają się do jogurtów naturalnych, puszek z mielonką i sałatek (to Mroziu) oraz bananów. O kopenhadze zapomniałam już dawno, bo nie wyniszczę sobie organizmu dla jakiejś urojonej pseudodiety, ale i tak chudnę. Odstawienie makaronów, czekolady, chipsów, coli, ogromnych ilości pieczywa i serków Danio przynosi efekty. I wszystko pięknie ładnie, tylko kto mi zlikwiduje jeszcze mięśnie z ud? To tak w skrócie (w skrócie, dobre) ostatnie moje dwa tygodnie. A teraz wracam do klepania stron - jakbym naklepała 60 + referat na Sesję, to mam spokojne Święta bez poczucia winy, że leniwiec jestem. Nawet jeśli jestem. But who cares?
Komentarze - na jakiej polnej drodze się kiedyś spotkamy

na jakiej polnej drodze się kiedyś spotkamy

11 December 2005

I nawet jeśli wyruszyliśmy razem, nasze drogi się w końcu rozeszły. Albo raczej nadal wędrujemy razem, a jednak każde idzie innym szlakiem. Moja droga jest polna, a czasem górzysta. I pustynie tam są, i lasy, wielkie przestrzenie i małe skromne domki. Na mojej drodze są kamienie, wyrwy, ale i gładkie odcinki porośnięte trawą. Są ludzie, spotykam ich rzadko i niewielu widuję drugi raz, ale są znani, swojscy, przyjaźni. Ludzie, co pachną wiatrem i buntem. Którzy już dawno porzucili utarty szlak. I niekiedy im zazdroszczę jak wariat. Oni idą miastem, chodnikami, po ktorych przewala się fala innych ludzi. Patrzą na wystawy, wchodzą do hypermarketów i żyją w swoim świecie, pełnym własnych spraw. I pewnie ich droga jest równie satysfakcjonująca, równie ciekawa jak moja. I pewnie też są szczęśliwi w swoich dążeniach do celu. Ale ja nie umiem zobaczyć w tym nic atrakcyjnego, nie dla mnie w każdym razie. I jeszcze idą z nami ci, których droga jest niby podobna, ale zupełnie inna niż ta moja. I oni także pozostają dla mnie tajemnicą. Wyruszyliśmy razem, a jak różne są nasze ścieżki, wybory i wyznaczniki szczęścia. I nadal spotykamy się ze sobą i nagle drogi zbiegają się, i przez chwilę znów jesteśmy na jednej płaszczyźnie, mając krótką okazję zajrzenia w życie pozostałych. Czy to nas utwierdza we własnych wyborach? A może budzi w nas watpliwości co do trafności decyzji? Ja chyba nigdy nie żałowałam tej właśnie drogi... A oni?
Komentarze - Kręci się kręci...

Kręci się kręci...

12 December 2005

HI/LO advance było w stylu HI/LO master. Chyba już wiem na czym polegają nowe zmiany. Ania ma więcej okazji by się na nas wyżyć. Przy piątym zwrocie nie wiedziałam, gdzie jestem, a to był dopiero początek dwukierunkowego układu. Po dziesiątym zwrocie czułam się już jak bączek dla dzieci. Ale nic to, bo obrotów było chyba z trzydzieści, jak nie więcej. Mimo wszystko - nawet pomimo wiatraka w postaci dziewczyny obok, podobało mi się. Nawet się chyba zmuszę do zajęć za tydzień. Aż mnie korci, żeby tego babsztyla z rękami jak cepy skrytykować, ale się chyba powstrzymam. Albo i nie, bo ostatnio nerwowa i rozkapryszona jestem. Czepliwa strasznie. No to sobie ulżę. Koło mnie ćwiczyła dziewczyna. Ruszała się pięknie. Ale przy tym tak wysoko nos nosiła, że jej chyba gwiazdy przesłaniał, przez co wydawało się, że jedyną gwiazdą jest ona. Tymczasem o kulturze i klasie nie świadczy to, jak bardzo można wygiąć rączkę w obrocie, ale fakt, że się przy tym nikomu nie przeszkadza. Albo przynajmniej stara się nie przeszkadzać. A na pewno mówi się "Przepraszam" jak się na kogoś wpadnie. Tymczasem łabędź z zewnątrz okazał się zwykłą podmalowaną gęsią od środka. I już jej nie polubię, prędzej nogę podstawię i sprawdzę, czy równie pięknie pada na dziób. Usagi jest ZŁA. Kolano znów pobolewa, ale przy szczególnych okazjach. Szczególne okazje to wszelkie ugięcia nogi. Szczerze mówiąc już mi się nawet nie chce próbować go naprawiać. I tak nowe mieszkanie jest jednopoziomowe i z windą. A składów robić nie muszę na codzień. Fitness gwałtownie spadł w rankingu moich zainteresowań. Nie mam czasu, ani ochoty na rozpalanie tej manii od nowa, nie teraz, nie gdy mam tyle innych rzeczy na głowie. Ale mimo wszystko dobrze mi tam - takie jedno miejsce na ziemi, gdzie Usagi jest tylko Usagi.
Komentarze - O materdeja!

O materdeja!

15 December 2005

Uff... święta się jeszcze nie zaczęły, a ja już wykończona. Robienie prezentów w epoce konsumpcjonizmu to jakiś horror jest. W skrócie wyglada to tak: tłum ludzi wpada do sklepu, tłum ludzi łapie co wpadnie w rekę, tłum ludzi gna do kasy, tłum ludzi wypada ze sklepu. Kolejny sklep, kolejny cykl wpadania i wypadania. Ponieważ szybko znudził mi się pierwszy tłum w jaki wpadłam, zatrzymałam się w Empiku na kawie, żeby spokojnie pomyśleć, przekonać łydki, że nie są za duże do wysokich kozaków oraz poczekać na następny tłum, tym razem okołopołudniowy. Na kawie zdybał mnie kolega Jacek ze studiów jeszcze, więc kilka tłumów przepuściłam koło nosa, mimo że niektóre wyglądały interesująco, tzn. kłębiły się w nietypowy sposób. A gdy i kolega Jacek dołączył do jednej z grup świątecznych konsumentów, odkryłam niebywałą prawdę. Kupowanie prezentów to, proszę Państwa, wojna jest. Jak w każdej wojnie przede wszystkim potrzeba przygotowania i taktyki. A więc wpierw rozpoznanie wroga, czyli durne pytania w stylu: "Co chcesz pod choinkę?" Durne, bo najczęściej zupełnie bezowocne, skoro odpowiedzi albo obejmują całą listę rzeczy niemożliwych, albo ograniczają się do zabójczego "Nic nie chcę". Podobnie podstępne są odpowiedzi konkretne - od razu wiadomo, że tej właśnie rzeczy się nie kupi, bo to żaden prezent. Bardziej sprawdza się tu technika na szpiega, czyli wałkowanie reszty rodziny, co kto potrzebuje. Można też zapamiętywać wskazówki - co kto kiedyś mruknął, wspomniał, nadmienił, zgubił. Nic strasznego - trzeba mieć tylko mózg jak komputer i gotowe. Po fazie rozpoznania wroga następuje skonfrontowanie swoich możliwości z rzeczywistością. Bolesne. Cholernie bolesne. Potem etap drugi - skonfrontowanie rzeczywistości z naszymi możliwościami czyli słynne "Nigdzie tego nie ma! Jest w każdym kolorze tylko nie w tym". Konfrontowanie rzeczywistości odbywa się oczywiście grupowo - wszyscy, dosłownie wszyscy, są zainteresowani dokładnie tymi samymi rzeczami i sklepami co my. Tu właśnie nawet najlepsza taktyka się wali, bo wrogami są rzesze innych taktyków. Miecze wymienione, sztandary powiewają na wietrze (przed świętami zawsze wieje...), krok marszowy dudni na mokrych chodnikach (...i leje jak z cebra). Do ataku!!! A kiedy już uda się pokonać wszystkich wrogów, dopchać do towarów, ujrzeć twarz wkurzonej i wymęczonej sprzedawczyni, następuje katastrofa. Bo w głowie po kilku godzinach szarpania i marznięcia pustka. I co dalej? Dalej to co zwykle - na zewnątrz uśmiechy: ale ładne, zawsze o takim marzyłam, a w środku: "o materdeja!". A wiecie, co jest najlepsze? Nie ważne, jak wcześnie zacznę robić prezenty, i tak się nie wyrabiam i ostatnie dokupuję tuż przed Wigilią. A kawę w Empiku mają świetną.
Komentarze - Nasty

Nasty

16 December 2005

Jest 8 rano, za oknem ciemno jeszcze i pada śnieg. Tak, dokładnie tak - pada, nie prószy, bo trudno inaczej nazwać to, co wykonują mokre, białe łaty w drodze z góry na dół. Na dobrą sprawę trudno je nawet nazwać śniegiem. Określenie "breja" samo ciśnie się do ust. W każdym razie ciemno, zimno, mokro i do domu daleko. Czemu daleko? A bo na uczelni siedzę. To mój nowy plan - odciąć się od wszystkiego, co mnie rozprasza i pisać. Widać, jak to skutkuje, czyż nie? Ale ta notka jest w ramach rozpisania, zanim przejdę do tak istotnych dla świata informacji, jak rodzaje stron adaptacyjnych. Let's pretend. Let's pretend you asked me to design a Web site for you. Then we also need to pretend, of course, that I said yes, which I would almost never do because freelance clients are usually nuttier than an Almond Joy and about as smart as a bag of hair. I'm speaking generally, of course. Now pretend I said, "I quit. You can design this site by yourself." Which I'd most likely do, because in this scenario you're the client, and I've already expressed my views about the client. Napisał projektant stron, Jim Frew i stał się moim bogiem. Dobrze wiedzieć, że gdzieś na świecie jest ktoś równie wredny jak ja. Breja przemieniła się w zamieć... Ciekawe jak do domu wrócę... Cała zima w tym pokoju w towarzystwie Lorda Rusta? Alleluja.
Komentarze - Wigilia

Wigilia

16 December 2005

Trzecia notka w ciągu doby, ale się rozpisuję przez ten doktorat. Cóż... pewnie jest to ostatni ślad mojego życia na tym blogu, gdyż teraz już na pewno zginę. Lord Rust podzielił się ze mną opłatkiem i życzył mi pozytywnego zakończenia doktoratu. Nie chichotał przy tym szaleńczo, nie był zgryźliwy, nie stroił min i nie krzyżował z tyłu palców - trzymał mnie za rękę, więc wiem. Teraz czekam na wybuch wulkanu na podwórku pod moim oknem, deszcz meteorów lub bezpośrednie trafienie rakietą bojową. Ta nagła zmiana frontu tłumaczy zapewne ten cholerny rok nieszczęść, to, że babcia wyprała mi czarny nowy golf razem z białymi, active'owymi skarpetkami, które zrobiły się szare i generalnie wszystkie nieszczęścia, które mnie spotkają przez kolejnych dziesięć lat. Na przykład fakt, że muszę jeszcze tu mieszkać przez przynajmniej pół roku. Ten koszmar powinien zrównoważyć Rusta. Nigdy nie sądziłam, że to możliwe. A jednak...
Komentarze - Pogodynka

Pogodynka

18 December 2005

Znowu śnieżek. Czuję się jak pogodynka dla miasta Szczecina. Moje główne zainteresowanie to pogoda. Ale w sumie nie mam o czym pisać. To taki stan, kiedy nic, ale to absolutnie nic nie przychodzi do głowy, a jednak odczuwa się potrzebę sklecenia choć kilku zdań. Próbuję pisać ten diabelski referat, ale nie umiem się skupić, gdy Mroziu jest obok. W głowie projekt nowego layout'u, tuż tuż, ale jeszcze nie i to taki irytujący stan. I jeszcze mnie korci zwalidowanie Active'a, tyle że później będę pewnie żałowała. Wieczór z przyjaciółmi. Do wieczora daleko. A mnie się tak nie chce... Tak strasznie nic.
Komentarze - wszystkiego po trochu

wszystkiego po trochu

20 December 2005

Ciężkich parę dni miałam. Zjawiska pogodowe postanowiły mnie wykończyć i żadna tam Polopiryna. Chora się czuję, a roboty jak zwykle, gdy czas nagli, multum. Dwa ostatnie dni spędziłam nad publikacją. W sumie wyszło 10 stron, większość ze źródeł anglojęzycznych i o ile czytanie Pratchetta w oryginale to rozkosz umysłowa, o tyle dzieła z zakresu adaptive servers ucztą umysłową nie są. Ale wysłałam, mam i mogą mnie wszyscy w nos pocałować. Od tego właśnie taki długi nos mam, wreszcie się wydało. Na głowie zakwitły mi wszystkie kolory jesieni. To już norma chyba, że moje zdolności przekazywania informacji w gabinecie fryzjerskim sięgają 0 w skali Farenhaita. Miało być kasztanowo-rudo, jest czerwono-rudo-czekoladowo. Z naciskiem na czerwień. Cóż, w karnawale to to chyba przejdzie, ludzie za mną się nie oglądają, a potem się wyrówna. Fryzjerce się jednak należy medal za wytrwałość - trzy godziny czarowała te kolory. W domu przygotowania do świąt idą pełną parą. Od paru godzin kusi mnie zapach pasztetu i sprawia, że chyba się we własnej ślinie utopię. Cóż, pasztet jak pasztet, ale w werwie opisywania ARHP i K-means zapomniało mi się o śniadaniu i obiedzie. Podziwiam naukowców, trzeba być bardzo oddanym swojej pracy, żeby nie dawać się rozkoncentrować dystrakcjom w postaci świąt, pasztetów, filmów i snu. Atakuję kuchnię, dłużej nie dam rady. BANZAI!
Komentarze - Dlaczego Mroziu jest świętym człowiekiem.

Dlaczego Mroziu jest świętym człowiekiem.

22 December 2005

Po ostatnim dniu umocniłam się w przekonaniu, że jeśli istnieje w moim życiu jakakolwiek siła pozytywna, to jest nią mój własny mężczyzna. I choćby był nie wiem jak zarośnięty i nie wiem jak leniwy, i choćby nawet kolekcjonował nie tylko skarpetki, ale i brudne majtki, on jest święty. A jest święty bo (od najsłabszego do najmocniejszego): - co pół roku naprawia komputer moich rodziców i nadal jest ze mną; - co wieczór, nie ważne jak bardzo zmęczony, powtarza "Pysia zejdź", Pysia schodzi i jeszcze nie zdarzyło się jej wyfrunąć przez okno; - Pysia zajmuje jedną trzecią łóżka i on się na to godzi; - mieszka z moimi dziadkami i ma siłę mnie stopować, jak mnie szlag trafia; - robię "mumijkę" i "plagi egipskie" i on to znosi; - siostra zawirusowała mu ostatnio komputer - nie zabił mi siostry, nie zabił mnie, wyciął ręcznie wirusy; - podczas seksu dostałam głupawki i zaczęłam się śmiać bez opamiętania, aż po łzy - nadal żyję; A oprócz tego wczoraj przy ubieraniu choinki zgubiłam pierścionek zaręczynowy. W tym domu odnalezienie czegoś tak malutkiego zakrawa na cud. W nocy obszukałam wszystkie miejsca, gdzie mogłam go odłożyć i nie znalazłam. Rano obudziło mnie uczucie, że ktoś mnie bierze za rękę, wsuwa mi go na palec i usłyszałam: Kochanie, ja cię bardzo kocham, ale nie rób tego więcej. Znalazł go na kuchennym balkonie, gdzie otrzepywałam drzewko z kurzu. Na balkonie, gdzie cudem jest znaleźć dwulitrową butelkę wody, a co dopiero takie cacuszko. I niech mi ktoś powie, że gdzieś na świecie istnieje ktoś, kto byłby dla mnie bardziej odpowiedni.
Komentarze - Ludzkim głosem

Ludzkim głosem

25 December 2005

Była Wigilia, były prezenty, dostałam skarpetki pięciopalczaste. Oczywiście dostałam też inne rzeczy, ale skarpetki są przyczyną sprawczą tej notki, więc o nich wspominam. Skarpetki są długie, oczopląśliwie kolorowe i nigdy w życiu ich nie założę. Założyłam je raz i mi wystarczy. Moje stopy wyglądają w nich jak łapki żaby, efekt pewnie zamierzony, ale mnie jest dziwnie. Bo ja lubię swoje stopy. Ładne mam, muszę przyznać. Lubię patrzeć na nie w piasku na plaży albo wyginać je jak to robią baletnice. Mają wtedy taki zwarty, zgrabny, łukowaty kształt. Naprawdę je lubię - pod warunkiem, że nie widzę palców. I to nie jest wina rzeczonych, bo one też są ładne - długie, wąskie, z dużymi płytkami paznokci, żadne tam zwarte kuleczki. Eleganckie, rzekłabym nawet... Ale są u stóp. Moje stopy to temat tabu, to ta część ciała, która należy tylko do mnie i innych nie powinna interesować. Wieści o tym, jak ktoś całuje komuś stopy lub pieści je podczas seksu powodują u mnie dreszcze wstrętu. Sama myśl o masażach lub pedicure przyprawia mnie o mdłości. Bo jak to tak, ktoś mógłby je dotykać? Na litość boską, przecież to są moje stopy! A w tych strasznych skarpetkach widać mi palce! Każdy z osobna! Szok niczym niegdyś spodnie u kobiet! A fe... Rany, czasem mnie uderza, jaka ja jestem pokręcona. Nigdy bym nie posądzała siebie o pruderię, a jednak jestem pruderyjna. W taki jakiś zakręcony sposób, ale jednak. Nie mam problemu z opalaniem się topless na plaży, a wstydzę się ubrać pięciopalczaste skarpetki. Ja chyba nigdy siebie samej nie zrozumiem...
Komentarze - Mrówki, koty, murzynki i wielkie małpy w dodatku

Mrówki, koty, murzynki i wielkie małpy w dodatku

28 December 2005

Wolne. Do 7 stycznia nie istnieje dla mnie świat uczelniany. Mogę leżeć brzuchem do góry i nie istnieć na płaszczyźnie czynności fizycznych i umysłowych. Sielanka, nie? Tymczasem ja nie umiem. Tymczasem ja nie mogę. Bo mnie od razu się nudzi. Więc czytam Naukę Świata Dysku. Wybór o tyle niefortunny, że niewiele ma to wspólnego z moim ukochanym Światem Dysku, za to wiele z filozofią, fizyką kwantową, chemią, matematyką oraz Mrówką Langtona i Kotem Schrodingera. Zważywszy, że nauki ścisłe nieodmiennie przyprawiają mnie o ból głowy, bo absolutnie niekumata w tym względzie jestem, możecie sobie wyobrazić, co przeżywam. Na osłodę mam jedynie styl literacki Pratchetta i fakt, że całość podana jest w oryginale. Szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie, co z tej książki zrobili nasi tłumacze, skoro wersja polska jest tych samych rozmiarów, tak samo gruba, ale pisana znacznie większą czcionką. Wycieli połowę, co równałoby się z powstaniem jedynie połowy naszego Układu Słonecznego? Będę musiała sprawdzić przy najbliższej wizycie w Empiku. Z rzeczy bardziej przyziemnych (ha, ha, ha), upiekłam pierniczki i murzynka, kompletnie niszcząc swoją maskę osoby kuchennie nieprzystosowanej. Wyszło aż za dobrze, teraz muszę piec wszystko ponownie i w większych ilościach. Usa-kuchareczka, cholera. Próbuję wysmarować coś graficznie, ale mi się gryzie. Widocznie jeszcze nie dojrzałam do popełnienia ósmego cudu świata (ha, ha, ha). I jakby tego wszystkiego było mało, wczoraj mnie Mroziu zaciągnął na King Konga, więc przez 3 godziny oglądałam zarzynanie wielkiej małpy. Film zrobiony po mistrzowsku, obsada świetna i pewnie byłabym zachwycona, gdyby nie to, że znając wcześniej całą historię, ostatnią godzinę należało sobie odpuścić. Ja nie mogę oglądać cierpienia zwierząt, choćby nawet przypominały mojego byłego. Po takich filmach dać mi karabin w rękę i wypuścić na ulicę, a nawet Bin Laden byłby zaskoczony. Obrzydzenie mnie bierze i tyle. Do ludzkości w całości i poszczególnych sztuk indywidualnie. Jesteśmy pomyłką ewolucyjną - ale o tym będę czytała nieco więcej w trzecim tomie Nauki Świata Dysku, to nie omieszkam Wam wspomnieć. A teraz wracam do rozważań, czemu nasz Układ Słoneczny wygląda jak wygląda i czemu Pluton jest pieprznięty. Pa, pa. P.S. Dziwne nawiasy z grobowym śmiechem w środku są wizualizacją względności wypowiedzi, wynikającą ze zbyt dużego zaangażowania w proces zrozumienia fizyki kwantowej i czemu Newton się mylił. Krócej - mózg mi się przegrzewa i odreagowuje wyłapując gry słowne (ha, ha, ha). Za utrudnienia w odbiorze przepraszamy.
Komentarze - Dlaczego mężczyźni są grubi i rozpuszczeni

Dlaczego mężczyźni są grubi i rozpuszczeni

31 December 2005

Dziś będzie prosto, bo notka podyktowana chwilą. Dlaczego mężczyźni są grubi i rozpuszczeni? Bo mają kobiety. Od urodzenia w życiu każdego faceta jest kobieta. Kobieta, która robi wszystko, żeby tego faceta zepsuć. Mamusia. Mamusie to takie straszne istoty, które subiektywizm i nietolerancję mają wpisaną w geny. Objawia się to tym, że o ile synuś ma być inteligentny i realizować się zawodowo, o tyle dziewczynka ma być dobrą żoną i kochaną mamusią. Nawet w tym naszym nowoczesnym świecie, w głowach mamuś miga neon: synuś - przyszły pan, córeczka - przyszła służąca. Synuś wyrasta na rozpuszczonego lenia, któremu się wszystko wybacza, córeczka zawsze jest ta zła. Mamusie są pieprznięte. Rośnie sobie taki synuś, ograbiony z podstawowych umiejętności dbania o siebie i ma tylko jeden cel - znaleźć służącą, tfu, zastępczynię mamusi, tfu, kobietę swego życia. Znajduje i osiada na laurach. Oto na scenę wchodzi żona. Należy zauważyć, że żona w momencie uzyskania tego statusu, wchodzi na drogę prowadzącą ją w kierunku oszalałej mamusi. Automatycznie przejmuje bowiem większość obowiązków, synusia-mężusia stawiając na piedestał. On ją zdobył, ona musi go zatrzymać. A do serca najszybciej przez żołądek i tolerowanie wad, więc zaczyna się gotowanie obiadków, przyrządzanie śniadanek i kolacyjek, stwierdzenia: on już taki jest. Zdobywca je, nie rusza się i tyje, niewolnica śmiga koło niego zapewniając wciąż nowe atrakcje i walcząc o wygląd, bo nie daj boże, młodsza się pojawi. Potem żona zostaje mamusią powtarzając cykl nierówności, a potem się starzeje. I w sumie nic się nie zmienia. I siedzą w fotelach osiemdziesięciolatkowie. On gruby i opowiadający, że się musi odchudzić, ale nawet nie wychodzący z domu, ona nadal na każde jego skinienie. Czasem przychodzą dzieci - córeczka pożalić się na życie i męża oraz syneczek po pieniądze i coś zjeść. Ona nadal gotowa usługiwać każdemu facetowi, który się pojawi, bo przecież to przedstawiciel mężczyzn, on każdą kobietę traktuje jak siłę roboczą: podaj, przynieś, odnieś! I tak w koło macieju. Smutne. P.S. Notka podyktowana babcią, dziadkiem, wujkiem i kotem, ale także ogólnymi spostrzeżeniami. P.S. 2. Jak mi się kiedyś przytrafi syn, nie będzie miał lekko.
  • Ava gardner Agpamis*PL
  • Ava gardner Agpamis*PL
  • Ava gardner Agpamis*PL

Archiwum

Dodaj do czytnika Google

Copyrights ©Usagi.pl. Wszystkie prawa zastrzeżone.
Kopiowanie i rozpowszechnianie bez zgody Usagi.pl zabronione.