Śmiech na sali
05 June 2008
W sumie śmiech na sali, wielki chichot. Uwielbiam te mini-wielkie tragedie, wielkie mini-odrodzenia i fałszywe emocje wynikające z uwielbienia samej siebie i nieumiejętności wyjścia poza. Poza swój nos, swoje ego, swój wymyślony, wyidealizowany obrazek własnego Ja. Ach, wredny ten świat, co ósmego swego cudu nie dostrzega.
Koniec. DOŚĆ. Wyrzuciłam to z siebie i więcej mnie zatruwało nie będzie.
Bo przecież niebo jest tak cudnie niebieskie, trawa tak pięknie zielona, jak to tylko możliwe na przekolorowanych zdjęciach z dreamstime'a. Jedynie truskawki nie wywierają w tym roku na mnie żadnego wrażenia, za to agrest i błyszcząca czerwień porzeczek śnią mi się po nocach. Rozpieszcza nas wiosna.
Jutro wyjeżdżam na kilka dni w góry. Uczucie czyste i jasne niczym prywatne wniebowstąpienie. Samotnia! Pielgrzymy! Śnieżka! I nie ma, nie ma na świecie nic, co mogłoby się równać z tym uczuciem w sercu. Wracam do domu, do... siebie.
I tylko płaczę na reklamach Sheby. Wybucham niepohamowanym łkaniem, gdy kocia łapka dotyka ludzkiej dłoni... Głupio mi, choć rozumiem. Choć przecież wiem. I Ty też wiesz i rozumiesz.