...
31 July 2006
Myślę nad miłością.
Pomarańczowe światło lamp godzi w nocne niebo. Nareszcie cisza, ziemia tchnie sennością. Blade światło monitora i szum wiatraczków. Wkrótce je trzeba będzie wymienić, bo bzykają na spółkę ze świerszczami.
Nie, nie nad tą miłością wzlotów i upadków, splecionych ciał kochanków. Nad miłością do bliskich. Może rzeczywiście coś w tym jest, że miłość rodzi się z przyzwyczajenia. Rośnie, buduje się na bazie nawyków. Nawet brzydota potrafi wydawać się piękna, gdy już jest znana. Więc może można kochać tak po prostu przez zasiedzienie.
Otwieram dłoń. Ślady paznokci od wewnątrz, na linii serca. A może nie można tak naprawdę? Może to tylko maska ignorowanych przywar, przymkniętych oczu na to, co boli? Czy kiedyś będzie mi wstyd za tę złość, za gorycz, za te wszystkie myśli mroczne? A może odetchnę z ulgą, stwierdzając, że wreszcie? Kiedy przekracza się granicę pomiędzy miłością a obojetnością? Jak długi trzeba dać krok, by sięgnąć na drugą stronę?
Co i kogo zobaczę, jeśli się obejrzę?