USG
09 January 2010
Tydzień przeleciał niczym Shinkasen N700. Był i zniknął, pozostał tylko pęd powietrza i pusty horyzont.
Kiedy dociera do mnie, jak szybko mijają dni, mimowolnie unoszą mi się włoski na karku. Nasze życie niczym wieczność w porównaniu do czasu trwania rozmigotanej łątki, w odniesieniu do Ziemi czy Wszechświata jest niczym ulotny moment. Trwamy chwilę, a potem znikamy, pochłania nas ciemność.
Przed Świętami byłam na rutynowym badaniu. W tym roku rutynowe badanie powtórzyłam - wyniki spowodują w moim życiu kilka zmian. A potem, za jakieś 3-4 miesiące znów powtórzę owo rutynowe badanie i znów pewnie wyjdzie coś zupełnie nierutynowego.
Przez chwilę przyszło mi do głowy, że to coś poważniejszego. Myśl uciekła, ale ja pozostałam z tym dziwnym i przerażającym wrażeniem, że chyba się nawet nie boję. Że jest mi to tak naprawdę zupełnie obojętne.
Ironia losu - kiedy umierała Pyśka, modliłam się do nieba, w które nawet nie wierzę, żebym to ja była chora zamiast niej. Nie było cudu i to ona odeszła. A teraz to samo widmo przez chwilę otuliło szarymi skrzydłami mnie. Żałosny wykręt, bo ja już się nie dam przestraszyć.
Wszyscy, których kocham, kiedyś odejdą. Jedni wcześniej, inni później, przy niektórych będę do samego końca, a niektórzy będą przy mnie, gdy ja będę odchodzić. Będę patrzeć na przemijanie miejsc, których za żadne skarby nie chciałabym stracić, na śmierć ukochanych drzew, zwierząt i budowli. Wszak życie to ciągłe umieranie.
A kiedy nadejdzie ten czas... przywitam go z szeroko rozpostartymi ramionami, z otwartym sercem, ciemność do piersi przytulę. Bo nieważne, ile mi chwil pozostało, przeżyję je tak, by niczego w życiu nie żałować.