Pan Kotek był chory...
27 January 2005
Taaa... Głowa mi zasuwa jak traktowana młotem pneumatycznym. W sumie sama jestem sobie winna. Bo kto mi kazał iść z Pyśką do weterynarza? No nikt. Raczej mi odradzano, ale oddech już miała tak zabójczy, że nie było innego wyjścia. Moja wina. Wczorajszy dzień był morderczy. Weterynarz, usypianie, weterynarz, dobudzanie, zrozpaczony, zszokowany i nieprzytomny kot, czołgający się po pokoju. Płaczący i szukający pomocy. I tak całą noc. Kilka kroków w te, kilka we wte, przytulanie i uspokajanie, i od nowa. Nad ranem dostała gorączki, a ja nerwicy. Mam dość. Ale jak to w życiu bywa - nie mogę mieć dość. Bo mam gości (siostrę, brata, potem ajerkoniakowe zebranie) i mam obowiązki (uczelnia, oceny, załatwianie karnetów, sprzątanie, obiad) i nawyki (uśmiechanie się, zwracanie uwagi na paplaninę Mrozia - "Tak, kochanie", "Nie, kochanie", "O, naprawdę?" :/ ). Mam mnóstwo rzeczy, które nie obejmują takich czynności jak: spanie, spanie, trwanie, bezmyślne gapienie przez okno, spanie. Całe szczęście to to, że Pyśka po antybiotyku wygląda lepiej i czuje się lepiej. A cała nadzieja w tym ajerkoniaku, że może mnie też się zrobi lepiej. Na razie... na razie mam dość.