Weiderzę sobie
18 April 2005
Chwilowo Weider zaspokaja całą moją potrzebę pisania i zwierzeń - w sumie ma to nawet sens. Każdy odliczony dzień to sedno tego, co mnie zajmuje. W zapiskach to tylko kawałek linijki wykreślającej nowy dzień, ale to także ból, pot, zacięcie i walka z samą sobą. Codziennie przypominam sobie każdą sztuczkę, jaką znam, a która zmniejsza wysiłek i ból. I codziennie odmawiam sobie zastosowania każdej z nich. Potem przez parę chwil leżę na kocu i zastanawiam się, czy wogóle wstanę, czy następnego dnia zdobędę się na dalszy trening. I nigdy nie wiem - aż do następnego poranka, gdy znów się kładę i zaczynam serie. Ale dam radę - przecież to ja, ja zawsze daję. Czasem nie mogę uwierzyć, że sport stał się dla mnie tak ważny - koło fotela leży sobie sztanga, obciążniki na ręce jadą ze mną w góry i do Egiptu. Mroziu też wsiąkł i coraz częciej zamiast przy komputerze, spędzamy czas w Activie, na spacerach, machając sztangą. Nasze rozmowy zdominowały diety, techniki, treningi i pomysły na zdrowe życie. Nie stosujemy, ale jednak. Ale coś jednak zgrzyta. Brak fascynacji? Utrata celu? Pewne zawieszenie? Odkąd trafiłam do Active'a, ciągle się uczę. I doszłam do momentu, w którym powinnam pójść dalej, dowiedzieć się więcej. Nie, nie chcę zostawać instruktorką - mam dość pracy z ludźmi na uczelni, ale z drugiej strony chcę czegoś więcej niż mechaniczne powtarzanie ćwiczeń po instruktorze. Znudził mnie ostatnio pump, ABF i inne tym podobne zaczęły mnie usypiać, wszelkie brzuszki po Weiderze to kpina, HI/LO nigdy nie lubiłam, zresztą podobnie jak wszelkich rzeczy tanecznych. Zostały mi rowery, których nie cierpię. Bawi mnie za to praca nad sobą w domu - sztanga i Weider i jeszcze pseudo Gimnactive. No i co teraz?