Upał zaprawiony Mobasherem
29 May 2005
Jeszcze dwa dni temu gotowa byłam stawać jak lew w obronie pogody, gdy ktoś zaczynał marudzić, że za ciepło. Jak to "za ciepło", parę dni temu wszyscy jęczeli, że za zimno. Ale dziś stwierdzam: przesada. Bo co z tego, że gwałtownie brązowieję, skoro spacer powoduje u mnie tęsknotę za igloo. Praca odpada, aerobic odpada, jedzenie też. Leżę bykiem i dyszę. No i czytam Mobashera z domieszką Perkowitza. Jakoś trudno mi uwierzyć, że nikt przede mną nie wymyślił mojego doktoratu. Jutro zaproszenia dla profesorów. I tydzień latania, a potem... ech, wszystko będzie dobrze, prawda? ----------------- 22:28------------------ Jestem ciepłe kluski, Anka się do mnie uśmiechnie, a ja zaczynam się płonić jak panienka niewydymka. A potem zamiast rozgryzać tajniki Cooleya, skaczę na stepie niby ta gazela. W moim przypadku Gnu - bo do najmniejszych i najlżejszych gazel na pewno nie należę. A potem się jeszcze dołuję, że zupełnie nierozciągnięta jestem. Już pomijam fakt, że nigdy nawet nie kiwnęłam palcem/racicą (?) w tym kierunku. Czemu wszystko co robię, absorbuje mnie tak zupełnie? Przecież cztery rzeczy na raz to wcale nie tak dużo. Przyjmując 12 godzin czasu produktywnego to i tak po 3 godziny na każdą rzecz. To czemu ja się, kurna, nie wyrabiam?