wszystkiego po trochu
20 December 2005
Ciężkich parę dni miałam. Zjawiska pogodowe postanowiły mnie wykończyć i żadna tam Polopiryna. Chora się czuję, a roboty jak zwykle, gdy czas nagli, multum. Dwa ostatnie dni spędziłam nad publikacją. W sumie wyszło 10 stron, większość ze źródeł anglojęzycznych i o ile czytanie Pratchetta w oryginale to rozkosz umysłowa, o tyle dzieła z zakresu adaptive servers ucztą umysłową nie są. Ale wysłałam, mam i mogą mnie wszyscy w nos pocałować. Od tego właśnie taki długi nos mam, wreszcie się wydało. Na głowie zakwitły mi wszystkie kolory jesieni. To już norma chyba, że moje zdolności przekazywania informacji w gabinecie fryzjerskim sięgają 0 w skali Farenhaita. Miało być kasztanowo-rudo, jest czerwono-rudo-czekoladowo. Z naciskiem na czerwień. Cóż, w karnawale to to chyba przejdzie, ludzie za mną się nie oglądają, a potem się wyrówna. Fryzjerce się jednak należy medal za wytrwałość - trzy godziny czarowała te kolory. W domu przygotowania do świąt idą pełną parą. Od paru godzin kusi mnie zapach pasztetu i sprawia, że chyba się we własnej ślinie utopię. Cóż, pasztet jak pasztet, ale w werwie opisywania ARHP i K-means zapomniało mi się o śniadaniu i obiedzie. Podziwiam naukowców, trzeba być bardzo oddanym swojej pracy, żeby nie dawać się rozkoncentrować dystrakcjom w postaci świąt, pasztetów, filmów i snu. Atakuję kuchnię, dłużej nie dam rady. BANZAI!