Woman at work
04 April 2006
Koszmarnie męczący weekend. Praca. Praca. Praca. Nothing less, nothing more. Wczoraj też nie lepiej. Opiliśmy mieszkanie. Świetnie się bawiłam, choćby dlatego, że lubię jeść w Cinema Pub i że stęskniłam się za K. Dawno się nie widziałyśmy, obie zabiegane i do tego obie zabiegane w temacie mieszkaniowym. Pewnie mogłoby być huczniej, gdyby nie to, że w sobotę Mroziu szedł do pracy. Ja zresztą też. Do domu dotaszczyliśmy się o 19.00 i trzy godziny później padliśmy na amen. Niedziela natomiast upłynęła nam na wznoszeniu bojowych okrzyków i wycieczce po sklepach meblowych, kaflowych, podłogowych itd., itp. Mroziu wpadł w panikę, ja wyszłam pogodzona z losem. Nie jest źle. Studentów przeżyłam. Wczoraj znów praca do nieprzytomności. A dziś urodziny siostrzyczki, a potem znów praca... I jutro też, i pojutrze... Monotonnie mi.