...
06 March 2011
Umrę na raka. Nie, nic takiego u mnie nie stwierdzono, jednakże patrząc na to, co mnie otacza, zaczynam być tego pewna. Gdyby wierzyć w znaki, ten temat ciągnie się za mną kolejny rok i zaczynam wierzyć, że w końcu mnie dosięgnie. Nie za rok, nie za dwa, może nie za dwadzieścia lat, ale w końcu.
Nie, to nie są ponure, depresyjne rozważania. To, na co kiedyś umrę, mało mnie obchodzi, tylko czasem nachodzi mnie taka refleksja jak dziś. Zwłaszcza, gdy coraz więcej tej choroby wokół mnie.
Pamiętacie, jak było 20 lat wstecz? Coś tam się o tym raku słyszało z telewizji, o badaniach, o ludziach na niego chorych, o szpitalach. Ale w moim otoczeniu nie było o nim mowy - żadnych zachorowań w rodzinie, wśród przyjaciół, nawet żaden znajomy znajomego nie chorował. Wydaje mi się, że nie byłam w tym odosobniona, że owszem, niektórzy przeżywali tę tragedię, zmagali się z tą chorobą, ale relatywnie było tych przypadków mniej.
A teraz rak jest wszędzie. Od kilku lat nieprzerwanie wokół mnie. U babci, u Pyśki, w podejrzeniach na USG piersi, w nagłym spadku wagi mojej mamy, u ciotki Mrozia, u dziecka znajomych znajomych, przy drinku u Haśki, w rosnącym zgrubieniu u Klementyny... Czasem tylko w podejrzeniach, czasem w defensywie, a czasem zabierając kolejne istnienie.
Co myśmy zrobili sobie i temu światu...